Armani Prive Ambre Orient – waniliowe labdanum

0
848
OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Każdy nowo zakupiony (pełnowymiarowy) flakon perfum wzbudza we mnie mocno ambiwalentne odczucia. Z jednej strony to najlepszy balsam na przebrzmiałe ego oparte na wrodzonej próżności i zarozumialstwie, z drugiej kolejny wydatnie uszczuplający stan konta wydatek… Pewną formą moralnej rekompensaty/zadośćuczynienia jest „okazyjne” pozyskanie naprawdę unikalnego pachnidła. Obecność na moim stole charakterystycznego czarnego flakonu, opisanego sygnaturką Armani Prive Ambre Orient oznacza dwie rzeczy – niezmiernie udane zapachowe łowy, oraz powiązany z tym faktem dalszy nietendencyjny test „zdobyczy”. Nie tracąc już czasu na rzucający się w oczy emocjonalizm autora, przejdźmy do merytorycznej części opracowania. Czy druga (po Ambre Soie) limitowanka włoskiego brandu odwołująca się do piękna kopalnej żywicy – bursztynu jest równie udana co jej nobilitowany poprzednik? O tym dowiecie się w „trzech” słowach końcowych, teraz natomiast podam parę subiektywnych spostrzeżeń o samej kompozycji. W największym uogólnieniu, wycofane z szerokiego rynku sprzedażowego EDP to kombinacja wyszukanego żywiczno-przyprawowego orientu z gourmandowym sznytem. Temat przewodni (nadmorska czerwono-żółta skamielina) w przypadku analizowanego, oznacza coś więcej niż tylko bardzo zgrabne podkreślenie całości. Bukiet budzi się do życia mocnym balsamicznym labdanum w towarzystwie paczuli i waniliowego cynamonu. Niezaprzeczalnie piękny, wiernie odwzorowany dalekowschodni klimat stanowi świetną wizytówkę odoru i nie lada zachętę do dalszej sensorycznej „konsumpcji”. Jednak nie dym ani nawet tytułowy jantar stanowią tu przysłowiowy punkt zapalny. Do badanego najtrafniej odnosiłoby się porównanie z kulinarnym donieckim (prorosyjskim) separatystą. W każdym bowiem aspekcie do głosu (choćby po trupach) stara się tu dojść słodycz – jest na początku, występuje w fazie środkowej, towarzyszy zejściu… Samozwańcze zapędy „cukru” są niezaprzeczalne 😉 Ciepły, obdarzony niespotykaną głębią odór ciągnie się jak miód czy karmel, drażni mocą/projekcją, dusi a mimo to wciąż sprawnie intryguje. Mdląco – cukierkowy (deprymujący) oddźwięk w zestawieniu z bogato żywicznym bursztynem to trzy godziny wyrazistego promieniowania – amatorzy ekstremalnie wyzywającej projekcji powinny być usatysfakcjonowani. Upływający czas zauważalnej różnicy w odbiorze nie przynosi. W prawdzie ze wschodnich rubieży przepędzona zostaje (płynna) śródziemnomorska żywica, po której wakat zajmują tymianek oraz różowy pieprz, ale w kwestii znaczących zmian byłoby to zdecydowanie wszystko. Rewolucji na miarę kompletnego przearanżowania nut/akordów na tym etapie nie uświadczymy. Przemyślana, choć linearna konstrukcja dodatkowych smaczków nie potrzebuje, gdyż (całkiem słusznie) często najprostsze oraz sprawdzone metody sprzedają się najlepiej. Dominujący od początku „żywieniowy” posmak, towarzyszyć będzie użytkownikowi aż do samego końca – zejście ze skóry po ~10 godzinach od momentu aplikacji. W kwestii podsumowania – Ambre Orient to charyzmatyczny/kompetentnie zaaranżowany aromat, cechujący się świetnymi parametrami użytkowymi, mimo że przesłodzony to zgrabny, wyróżniający się z szeregu podobnych i co najważniejsze pozytywnie postrzegany (ceniony) także przez kobiety. Zdecydowanie polecam!/niepisanym następcą analizowanego stał się Myrrhe Imperiale/

Nos: Fabrice Pellegrin 

Wprowadzono na rynek: 2010